sobota, 30 sierpnia 2014

"Upalne lato Kaliny"

"Upalne lato Kaliny" - Katarzyna Zyskowska-Ignaciak

Źródło grafiki: KLIK
Nie znoszę upałów. Oczywiście lato w samo sobie lubię, chociażby dlatego, że nadchodzą wtedy upragnione wakacje. Ale mimo wszystko wysokie temperatury kojarzą mi się z jedną wielką męczarnią. Nie rozumiem jak można kochać leżeć godzinami w pełnym słońcu i czerpać z tego przyjemność. Z tego powodu kiedy tylko słupek termometru wskazuje więcej niż 30 stopni oczekuję ochłodzenia, bo kiedy ono nadchodzi mogę odetchnąć z ulgą. Na szczęście całkiem inne uczucia żywię w stosunku do upalnego lata w wykonaniu Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak. Nie tylko je toleruję, ale też bardzo lubię!

"Upalnym lecie Marianny" miałam okazję przeżywać z tytułową bohaterką przygody mające miejsce w 1939 roku. Zaś "Upalne lato Kaliny" przenosi nas trzydzieści lat do przodu w stosunku do poprzedniego tomu, co oznacza, iż akcja rozgrywa się pod koniec lat sześćdziesiątych. Kalina to młoda, zagubiona i zamknięta w sobie osoba i przede wszystkim córka Marianny. Życie jej matki było trudne, co teraz odbija się na dojrzewającej kobiecie. Kaliny nikt nie nauczył kochać, nie zaznała od swoich rodziców czułości i wsparcia. Teraz to jej przychodzi zmierzyć się z bolesnym życiem i wyciągnąć wnioski z błędów młodości jej matki. 

Nie wiem czy dla Was też, ale w moim mniemaniu "Upalne lato Kaliny" wygląda niepozornie. Okładka przedstawiająca młodą kobietę, zieleń wymieszana z szarością - ani mnie to parzy, ani ziębi. Bez trudu można ją przeoczyć w tłumie innych powieści, bo nic nie zwiastuje tak porywającej historii, z jaką w rzeczywistości mamy do czynienia! A, możecie mi wierzyć lub nie, Pani Zyskowska-Ignaciak serwuje swoim czytelnikom opowieść wypełnioną emocjami po samiutkie brzegi, toteż lektura jest naprawdę zacna i intrygująca.

W "Upalnym lecie Marianny" pierwsze skrzypce grała rzecz jasna Marianna, a teraz na świeczniku pojawiła się jej córka. Jednak nie oznacza to, że tym razem świat kończy się na Kalinie. Gdzie tam! W książce naprawdę dużą rolę odgrywa jej matka, gdyż tym razem jest okazja, aby dowiedzieć się jak układało się życie Marianny podczas i po wojnie. Trzeba przyznać, że obie bohaterki są zarysowane z zachwycającą precyzją i podczas lektury można się zbliżyć do obu kobiet, poznać je i przeżywać z nimi te najtrudniejsze chwile. Historie Marianny oraz Kaliny doskonale się przeplatają, rysując przed czytelnikiem dwa intensywne, przepełnione bólem życiorysy, na które trudno pozostać obojętnym.

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak umie pisać i widać, że robi to umiejętnie oraz świadomie. Jej przyjemny w odbiorze styl sprawia, że nawet kiedy akcja posuwa się do przodu w wolnym tempie i tak oderwanie od lektury może stanowić nie lada wyzwanie. Mi chyba ani razu podczas czytania "Upalnego lata Kaliny" się nie nudziło. Niby banalnie to brzmi, ale jest to jeden z czynników, który powinien Was przekonać do sięgnięcia po tę powieść.

Aktualnie najcieplejsza pora roku ma już policzone dni i może się zdarzyć, że nie zdążycie złapać w swoje ręce "Upalnego lata..." przed rozpoczęciem jesieni. Ale nic się nie martwcie - jestem niemal przekonana, że książka smakuje równie dobrze jesienią, zimą, czy wiosną. Rozgrzeje Wasze serca i dostarczy dużej dawki uczuć niezależnie od miejsca i pory poznania, bo taka to jest właśnie upalna opowieść.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu MG!

piątek, 29 sierpnia 2014

Ostatni na mecie

Piszę ten post w nocy, zła na samą siebie. O co? O to, że my ludzie mamy głupią chęć bycia najlepszymi. Pragniemy być najładniejsi, najmądrzejsi, najbardziej lubiani i podziwiani. Okay, nie zawsze, ale przyznaj - zdarza się. Mi także. I teraz sobie myślę, że należy w pewnym momencie powiedzieć "stop" i wyluzować.

Źródło grafiki: KLIK


Prosty przykład znany z autopsji. Czytam według mnie za mało książek, za mało piszę recenzji. Przecież tyle innych blogerów daje radę uraczyć swoich czytelników większą ilością postów i przeczytać zwielokrotnioną w stosunku do mojej, liczbę pozycji. Wyrzucam sobie, że nie zdołam podołać wszystkim postawionym sobie celom czy założeniom, wciąż tkwiąc w jakimś dziwnym poruszeniu. I sama siebie pytam: po co? Po co gonić na ślepo i robić sobie wyrzuty sumienia z własnych potknięć? W dużym stopniu ważne jest już samo dobiegnięcie do mety, a nie zajęte miejsce. Równie dobrze można być ostatnim i gratulować sobie w duchu samego wykonania zadania. Bo nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli! Gdyby każdy mógł zawsze być "naj", tak naprawdę nikt nigdy by nie był.

Jesteśmy tak chorobliwie zapatrzeni w przyjęte wzorce, że nie potrafimy wyrobić sobie własnych. Być może pan X szybciej uczy się biologii i chemii. On poświęci na przygotowanie do sprawdzianu godzinę - Ty trzy. Aż ciśnie się nam wtedy na usta pytanie "Dlaczego jestem taki beznadziejny?". Nie martw się. Pan X poświęci dwa razy więcej czasu na nauczenie się słówek z angielskiego, czy zrobienie obiadu.

Tytułem podsumowania - ostatnie miejsce też ma swoje plusy! Z porażek da się wyciągać błędy i pamiętać o nich na przyszłość. Bo jeśli nie uda się za drugim, czwartym i piątym razem, to za szóstym będziesz święcić triumfy! :)

wtorek, 26 sierpnia 2014

"Lucy", reż. Luc Besson

Źródło grafiki: KLIK

Korzystając z ostatnich dni wakacji, wybrałyśmy się z koleżankami do kina. Wybór padł na "Lucy" w reżyserii Luca Bessona. Szczerze mówiąc, nie miałam specjalnych wymagań i oczekiwań. Science-fiction to nie moje klimaty, aczkolwiek opis fabuły zapowiadał się intrygująco. 

Lucy przez przypadek zostaje zmuszona do dostarczenia tajemniczej walizeczki panu Jangowi. Kobieta nie wie co zawiera trzymany przez nią przedmiot i pełna obaw chce jak najszybciej dostarczyć go odbiorcy i mieć to z głowy. Tymczasem trafia w ręce groźnie wyglądających mężczyzn i od tego momentu wydarzenia toczą się po sobie w szybkim tempie. Tak oto w skrócie Lucy zostały zaszyte w brzuchu silnie oddziałujące narkotyki i jej umysł zaczyna całkiem inną oraz intensywniejszą, niż przeciętnego homo sapiens żyjącego na naszej kuli ziemskiej, pracę...

Nie potrafię porównać tego filmu do innych z tego gatunku i określić czy cechuje się on czymś nowatorskim. Nie mam pojęcia jaki na standardy science-fiction jest to film. Dobry, zły? Patrząc na ocenę zamieszczoną na popularnym filmwebie produkcja tę można nazwać przeciętną. A jaka jest w moich odczuciach? 

Trzeba przyznać, że "Lucy" dostarcza wielu emocji i wrażeń, toteż po skończonym seansie byłam zaskoczona i zdziwiona jak sprytnie twórcy wszystko przedstawili. Akcja pędzi do przodu, druzgocące wydarzenie goni kolejne pełne napięcia sytuacje. I tak jest praktycznie cały czas. Sam sposób przedstawienia funkcjonowania ludzkiego umysłu był intrygujący, ale jednocześnie łatwo poddać go zwątpieniu. Odnoszę wrażenie, iż dużo tu przekoloryzowanych efektów i w zasadzie nie mogę pozbyć się myśli, że trochę było przerostu formy nad treścią.

Jednak to nie znaczy, że dobrze się nie bawiłam! Oglądałam "Lucy" z przyjemnością i rosnącą ciekawością, gdyż produkcja trzyma widza w niepewności do samego końca. To właśnie ostatnie sceny przynoszą rozwiązanie, a wcześniejsze wydarzenia podsuwają jedynie kolejne wskazówki. Tym sposobem nie żałuję obejrzenia owej produkcji, lecz widzę też, że science-fiction nie jest tym, co potrafi pochłonąć mnie bez reszty. Miło czasem zobaczyć coś w całkiem innych klimatach i standardach, ale na tym się moje przemyślenia o filmie teraz skończą. Bardziej fachową oceną niech zajmą się Ci, którzy faktycznie znają i kochają ten gatunek.

piątek, 22 sierpnia 2014

"Puszka"

"Puszka" - Barbara Kosmowska

Źródło okładki: KLIK
Przyznaj, narzekasz czasami, że Twoje życie jest nudne i monotonne? Dom, szkoła/praca, dom, szkoła/praca. I tak przez 10 miesięcy. Jedynie w wakacje można liczyć na małą odmianę, zmianę otoczenia i więcej rozrywki. Jednakże ogólnie rzecz biorąc trudno uniknąć rutyny, ona próbuje złapać każdego z nas w swoje sidła. Mam dla Was dobrą wiadomość. Nie martwcie się, życie na pewno i dla Was szykuje pewne niespodzianki. Prędzej czy później przyjdzie taki moment, kiedy dużo się zmieni. Na gorsze, na lepsze? Bywa różnie.

Puszkę czeka rewolucja. Przeprowadzka do prawie nieznajomej babci, długa rozłąka z mamą, rozstanie ze starymi znajomymi i nowa szkoła, w całkiem innym otoczeniu. Nie ma co się dziwić, że nastolatką targają pewne obawy. Słupsk nie Warszawa, babcia nie mama. Lecz jak to mówią - nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło...

Z twórczością Barbary Kosmowskiej spotkałam się już wielokrotnie. Miałam okazję przeczytać "Pozłacaną rybkę", "Samotnych.pl" oraz "Niechcianą". W pewnym stopniu rozumiem już na czym Autorka opiera swoją prozę skierowaną do młodzieży. Zazwyczaj próbuje ona uchwycić burą codzienność, pokazując, że nikt nie jest osamotniony w swoich "dołkach" i wszyscy miewamy gorsze dni. Przy tym stara się przemycić odrobinę optymizmu, żeby podnieść na duchu czytelników. Tym razem było podobnie, ale odczuwam niedosyt. To trochę tak jakbym była bardzo głodna i mogła zjeść jedynie pół porcji, która na mnie czekała.

"Puszka" to niespełna 190 stron. Z doświadczenia wiem, że krótsze powieści mają tendencję do bycia "niepełnymi". Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu. Język, bohaterowie i jako taki pomysł na fabułę. Gorzej z realizacją. Niektóre wątki mogłyby zostać jeszcze dokładniej wyjaśnione, coś warto by było dodać, a nie traktować po macoszemu. Bo chociaż przyjemnie jest od czasu do czasu dopowiedzieć coś sobie samemu, to jednak tym razem było zbyt szybko i gładko. Zbyt banalnie nawet. 

Puszka jak to dorastająca dziewczyna. Czasami zdarza jej się tragizować, stchórzyć i mieć wątpliwości. Na szczęście umie też wziąć sprawy w swoje ręce i dopiąć swego, toteż nie była irytująca i zdecydowanie dała się lubić. Nie mogę też pominąć babci, odgrywającej w książce dużą rolę. Jest to osoba z dystansem, szanująca sprawy innych, sympatyczna i ,jak na osobę starszą, przebojowa. Zobaczycie, zapałacie do niej sympatią!

"Puszka" to krótka powieść o dorastaniu do prawdziwej, dojrzałej przyjaźni i miłości. Na Waszym miejscu nie zapisywałabym jej na liście "must read", jednak jeśli przypadkowo trafi w Wasze ręce, rozważcie jej przeczytanie. "Szału nie było", ale rzucać o ścianę nią nie chciałam. Ot, bardzo typowa młodzieżówka.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Literatura!

wtorek, 19 sierpnia 2014

"Ogród Kamili"

"Ogród Kamili" - Katarzyna Michalak

Źródło okładki: KLIK
Michalak tu, Michalak tam, Michalak wszędzie. Czasami można odnieść wrażenie, że wraz z premierą jej kolejnej książki natłok recenzji jej powieści osiąga apogeum i okładka najnowszego "dziecka" Pani Kasi wyskoczy nam z szafy, lodówki czy innej komody. W każdym razie sprawa jest prosta - ta Autorka święci triumfy wśród twórców polskiej literatury kobiecej i naprawdę bardzo trzeba się starać, aby interesując się czytaniem chociażby jej nie kojarzyć. Ja miałam już styczność z dwoma tytułami pod jej nazwiskiem. "Rok w Poziomce"  mnie nie urzekł, a "Nadzieja" wypadła wtedy w moich oczach dużo lepiej. Jednakże teraz widzę, iż stałam się dużo bardziej wymagającą czytelniczką i obie powieści są w mojej pamięci jakieś blade, żeby nie powiedzieć słabe. Tym bardziej nie rozumiem dlaczego skusiłam się na "Ogród Kamili". Wiódł mnie pewien impuls, dziwna potrzeba, której bezpodstawnie uległam.

Powiedzieć, że Kamila może zaliczyć swoją młodość do kolorowych i owianych bezpieczną tkaniną lat, jest jak stwierdzenie, iż II wojna światowa była czasem pięknym i beztroskim. Dziewczyna mając 16 lat straciła matkę oraz została opuszczona przez swoją wielką, pierwszą miłość. Aktualnie już dwudziestoczteroletnia kobieta mieszka z ciotką i zupełnie nie potrafi odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Miłująca róże, książki, a przy tym wszystkim cicha i skromna - to cała Kamila. Jednak przychodzi taki czas, kiedy trzeba wziąć się w garść i o własnych siłach do czegoś dojść. To jest właśnie taki moment. 

Najkrócej by było napisać co mi się w "Ogrodzie Kamili" podobało, ale wtedy ta recenzja skończyłaby się szybciej, niż się zaczęła. Tak, dobrze czytacie. Właśnie tak słabo w moich oczach wypadła ta powieść. Teraz pluję sobie w brodę i zachodzę w głowę czemu też musiałam skusić się akurat na nią, skoro w księgarniach na półkach czeka tyle perełek i cudowności do odkrycia. Jak widać czasami trzeba trafić i na coś słabszego, żeby umieć docenić i rozpoznać sto razy lepsze lektury - tak to sobie tłumaczę...

Najgorsza jest ta chora naiwność, głupi banał i cukier w ilościach przekraczających wszelkie normy. Kiedyś już pisałam, że ja nie szukam idealnych książek, bo to graniczy przecież z niemożliwością. Każdemu się podoba coś innego i różne elementy zachwycają poszczególnych czytelników. Ważne jest, żebym potrafiła poczuć lekturę, doświadczyć jakichś emocji z niej płynących. Kiedy czytam, nie mam być apatycznym murem. Ok, na początku mogę nim być, ale potem ma on rozsypać się w drobny mak. Za dużo wymagam? Niech będzie - w takim razie niech ktoś chociaż spróbuje go zburzyć...

Trochę się nakręciłam, wybaczcie. Patrząc na tyle trzeźwym okiem, na ile jestem w stanie sobie pozwolić, mogę stwierdzić, że bohaterowie teoretycznie byli realni, ale potrafili być naprawdę irytujący. Kamila była momentami tak bezradna i niezdecydowana jak dziesięciolatka, a Łukasz próbował ją uwieść niczym niewiele starszy chłopiec. Sama fabuła jest zresztą mocno naciągana i grubymi nićmi szyta. Opis, którym uraczyłam Was na wstępie jest okrojoną wersją, żeby za dużo nie zdradzić, ale możecie uwierzyć mi na słowo, że cała historia zakrawa o telenowelę.

Nie mam zamiaru wylewać jeszcze więcej jadu i czuję się zobowiązana napisać, co było na plus. Otóż należy przyznać, że Michalak pokusiła się o wystarczająco dokładne opisy oraz scharakteryzowanie postaci. Dom, a także tytułowy ogród czytelnik bez trudu będzie mógł sobie wyobrazić. Widać też, że nie napisała wszystkiego raczkująca w literaturze osoba. Ale to dla mnie zdecydowanie za mało. Zawiodłam się i nie polecę Wam teraz "Ogrodu Kamili". Może gdybym przeczytała w swoim życiu parę książek na krzyż potrafiłabym traktować ją z pobłażliwością. Nie teraz. Zresztą... nie wiem czy kiedykolwiek, bo naprawdę się zraziłam.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

5 rzeczy, które zrobię do końca wakacji

Źródło obrazka: KLIK
Wierzyć mi się nie chce, po prostu wierzyć mi się nie chce, że mamy już 18 dzień sierpnia. Patrzę na tę zapisaną datę i trochę obawiam się niedosytu. Nie chcę, aby 1 września spotkało mnie niemiłe rozczarowanie i poczucie, iż źle wykorzystałam minione dwa miesiące, że mogłam zrobić tak dużo, a zrobiłam jedynie niewielki z tego ułamek. I postanawiam - biorę się w garść! Stworzę listę 5 rzeczy, które zrobię do końca wakacji, dzięki czemu udowodnię sama sobie, że ostatnie dwa tygodnie wakacyjnej przerwy można spędzić miło i pożytecznie. Zapraszam do zapoznania się z moimi "postanowieniami", które nie dotyczą jedynie książek (one naturalnie automatycznie są w wakacyjnych planach)!

1. Podszkolę swój angielski
Patrzcie jakie przyjemne słówka!

Zdaję sobie sprawę, iż przez taki stosunkowo krótki okres czasu nie zrobię kolosalnych postępów, ale zawsze warto powtórzyć sobie trochę gramatyki i przyswoić przydatne słówka (tym bardziej przed liceum). Co więcej, planuję również do końca wakacji przeczytać chociaż jedną anglojęzyczną powieść! Dwie książki już zamówione, czekam tylko aż do mnie dojdą i będę mogła sprawdzić swoje językowe umiejętności w tak przyjemny sposób. Trzymajcie kciuki, żebym jako tako rozumiała treść! :D

2. Przeczytam i zrecenzuję wszystkie zgromadzone egzemplarze recenzenckie
Aktualnie posiadam jedynie takowe trzy, więc nie powinnam z tym mieć większych problemów i jeśli tylko dalej będę miała ten zapał, wyrobię się z nimi na pewno. Na recenzje od wydawnictw czekają "Puszka", "Dom nad jeziorem smutku" oraz "Upalne lato Kaliny", także recenzje tych tytułów jeszcze w wakacje.

3. Nie będę marnotrawiła czasu
Bynajmniej nie chodzi mi o to, że swój wolny czas przeznaczę tylko na takie sprawy jak nauka angielskiego. Myślę o bezsensownym snuciu się po domu bez celu - takowemu mówimy stanowcze "nie"!

4. Napiszę chociaż dwa posty z wyprzedzeniem na wrzesień
Źródło obrazka: KLIK
Już się domyślam jak to będzie z początkiem roku szkolnego. Nowa szkoła, nowi ludzie, nowe środowisko. Zapewne nie będę miała dużej ilości czasu, który będę przeznaczała na blogowanie. Jakby nie patrzeć tyle starałam się, żeby dostać się do wymarzonego liceum, więc nie mam zamiaru zaniedbać nauki już na wstępie. Oczywiście Was opuszczać również nie mam zamierzam. Dlatego dwa posty zaplanowanie wcześniej się przydadzą i chociaż w jakimś stopniu zagłuszą myśli w stylu "znowu zaniedbuję Wyspę".

5. Będę się dużo uśmiechała
Tak po prostu, żeby poprawiać humor sobie i innym. Zaczynam od Was - łapcie uśmiech i podajcie go dalej :)!

A Ty, co zamierzasz zrobić przez nadchodzące dwa tygodnie?
Miłego dnia!

sobota, 9 sierpnia 2014

"Dziesięć płytkich oddechów"

"Dziesięć płytkich oddechów" - K.A.Tucker

Źródło okładki: KLIK
New Adult właśnie święci triumfy i można się o tym przekonać, odwiedzając recenzenckie blogi, na których aż roi się od opinii książek należących do tego gatunku. A ja tak sobie o tym czasami czytam i podpatruję co inni na ten temat mówią. Najpierw nie do końca ogarniałam, ale w końcu zrozumiałam na czym ten rodzaj powieści polega i wiem "z czym to się je". Z grubsza chodzi o to, że new adult opowiada o młodych ludziach po przejściach, którzy zmierzają się z wchodzeniem z dorosłość. Takie młodzieżówki, ale dla nieco starszych już nastolatek. Kiedyś powiedziałabym po prostu, że to literatura młodzieżowa, jednak nowe trendy wymagają zaznajomienia z tematem, toteż szumnie możemy sobie używać angielskiej nazwy. Okazało się, że przykładowo czytane przeze mnie "Tak blisko" należało do owego gatunku. Po zapoznaniu się z entuzjastyczną opinią o "Dziesięciu płytkich oddechach" postanowiłam, że miło by było świadomie coś z tej tematyki przeczytać. Tak też zrobiłam!

Kacey poznajemy w momencie, kiedy wraz z o pięć lat młodszą siostrą (Livie) przeprowadza się do Miami, by zacząć nowe życie z dala od ciotki i wuja. Nieco osamotnione i doświadczone przez życie bohaterki chcą spełnić swoje marzenie i zwyczajnie doznać szczęścia. Jednak wiadomo, że zawsze znajdzie się ktoś, kto namiesza i zaburzy nasz poukładany świat, w tym wypadku tego typu osobą jest niejaki Trent. Wszyscy coś ukrywają, każdy ma jeszcze niezabliźnione rany. Czy w takim wypadku obędzie się bez pokrzywdzonych?

Do "Dziesięciu płytkich oddechów" byłam nastawiona bardzo, bardzo pozytywnie i wiązałam z nią ogromne nadzieje. Liczyłam na naprawdę wstrząsającą, pochłaniającą, piękną i niezapomnianą opowieść, która zrobi z mojego serca miazgę. Będąc po skończonej lekturze muszę przyznać, że aż tak dobrze i cudownie nie było, lecz rozrywka była przednia i z każdą kolejną stroną chciałam czytać dalej, zupełnie jakbyśmy byli z tą historią dwoma ferromagnetykami o przyciągających się biegunach. Ochoczo brnęłam przez rozdziały i zaznajamiałam się z piórem Pani Tucker czerpiąc z tego ogromną przyjemność. Tylko... czy jedynie na tym to wszystko polega?

Kacey bywała denerwująca. Za każdym razem kiedy myślała tylko o tym, żeby być jak jak najbliżej Trenta miałam ochotę nią potrząsnąć i do niej przemówić. Ja rozumiem, miłość i te sprawy, ale czy naprawdę trzeba być od razu ślepym na resztę świata i pragnąć jedynie bliskości z ukochanym? Myślałam, że mając dwadzieścia lat człowiek potrafi oddzielić już od siebie pewne sprawy i nie zachowywać się jak rozkapryszona czternastolatka. Na szczęście są pewne aspekty, które chociaż w pewnym stopniu usprawiedliwiają Kacey i jestem w stanie spojrzeć na nią przychylniej. Chociaż cały czas coś w niej nie gra... Za to Livie była tak uroczą i dająca się lubić osobą, iż najchętniej bym się z nią poznała w realnym życiu. Miała jedynie piętnaście lat, a zazwyczaj wykazywała się większą dojrzałością i racjonalnym myśleniem, niż jej starsza siostra. Przy tym wszystkim nie była sztuczna, wyrafinowana czy wyniosła, a naprawdę ciepła i życzliwa.

Jak już wspominałam niewątpliwym atutem książki jest tempo akcji. Według mnie nie sposób nudzić się przy "Dziesięciu płytkich oddechach" i za to powieść ma u mnie ogromnego plusa, gdyż odnoszę wrażenie, że coraz trudniej jest mi znaleźć naprawdę wciągającą historię. K.A.Tucker pod tym względem osiągnęła sukces, więc wyśmienicie się bawiłam. Puenta też jest, pewne wartości również zostały przekazane i w sumie muszę przyznać, że w moim odczuciu właśnie taka powinna być powieść z gatunku new adult. Nieprzesadzona, nasycona burzą emocji, intrygująca czytelnika i dająca rozrywkę. Jednakże "arcydzieło" to jak dla mnie w tym przypadku zbyt odważne słowo. Takie określenie można sobie zostawić dla bardziej wartościowych i dojrzałych lektur.

środa, 6 sierpnia 2014

"Pamiętnik nastolatki 2 i 1/2. Wakacje Natki"

"Pamiętnik nastolatki 2 i 1/2. Wakacje Natki" - Beata Andrzejczuk

Źródło okładki: KLIK
Biję się z myślami i sama ze sobą toczę boje, żeby wreszcie zdecydować jak powinien wyglądać ten wpis. Najchętniej powiedziałabym po prostu "to jest takie cudowne, że... jejciu!", ale wiem, że wywołałoby to w Was mieszane uczucia i nie bardzo skłoniło do przeczytania "Pamiętnika nastolatki 2 i 1/2. Wakacje Natki". Dlatego z lekką obawą postanawiam wyrzucić z siebie chociaż część uczuć, jakie żywię do tej historii.

Natalia nareszcie może odpocząć na wakacjach. Plaża, słońce, błogie lenistwo i... masa sercowych rozterek - właśnie to czeka na piętnastoletnią bohaterkę. Na początku swojego pobytu  nad morzem była ona pewna, iż jej serce należy do Jacka i to z nim pragnie być. Rzecz jasna nie spodziewała się spotkać na swej drodze uroczego, błyskotliwego, inteligentnego, a przy tym szalenie przystojnego Maksyma. No cóż, przy takiej znajomości chyba 3/4 dziewczyn zaczęłoby mieć obawy co do swoich uczuć i stanu emocjonalnego...

Pewnie zwróciliście uwagę, że jest to już trzecia powieść z serii "Pamiętnik nastolatki", a na moim blogu nie recenzowałam jej poprzedniczek. Faktycznie, darzę tę serię pewnym sentymentem i bardzo trudno jest mi je ocenić surowym okiem, toteż wpisów o innych tomach nie ma (i nie wiem czy kiedykolwiek będą). Mimo wszystko postanowiłam podzielić się z Wami swoją sympatią do tej wakacyjnej części, ponieważ to właśnie ją najbardziej sobie upodobałam. Przed pisaniem swojej opinii zastanowiłam się czy można ją przeczytać bez znajomości poprzednich przygód Natki. Moim zdaniem raczej tak, bo dość łatwo jest się połapać kto jest kim i zrozumieć historię, gdyż ten tom ma w sobie dużo nowych elementów, wokół których toczą się wydarzenia.

Tę lekturę czyta się bardzo szybko. Książka ma formę pamiętnika, toteż zapiski Natalii są napisane prostym, codziennym stylem. Podczas czytania można odnieść wrażenie, że właśnie ktoś opowiada Wam swoje przeżycia. Jest lekko, błogo, zabawnie i przede wszystkim z dużą dozą uczuć i emocji.

Dobra, powiedzmy sobie szczerze - to przede wszystkim dzięki Maksymowi tak bardzo uwielbiam tę książkę. Jakkolwiek jest to głupie i naiwne, jest on dla mnie wymarzonym chłopakiem i spotkanie kogoś takiego na swojej drodze byłoby czymś niezwykłym. Ten uroczy siedemnastolatek wyróżnia się ponadprzeciętną mądrością (poszedł dwa lata wcześniej do szkoły, więc sami rozumiecie...), ale przy całej swojej niezwykłej inteligencji pozostał też po prostu normalnym, dowcipnym, pewnym siebie chłopakiem. Tak ludzkim, że chciałoby się podać mu rękę na powitanie i pójść na długi spacer, żeby wymienić się poglądami i miło spędzić wolny czas. A przy tym wszystkim tak paradoksalnie nierealnym, że aż trudno uwierzyć, żeby i w prawdziwym świecie dało spotkać się osobę jego pokroju. 

Teraz chwila prawdy. Być może nawet 3/4 z Was uzna "Pamiętnik nastolatki 2 i 1/2. Wakacje Natki" za banalny i słaby. Bo to wszystko wyidealizowane, mocno naciągane, zbyt słodkie i po prostu typowe. A ja nie wiem jak mam się do tego ustosunkować, gdyż nawet jeżeli takie poglądy faktycznie odnoszą się do rzeczywistości, to twardo będę strzegła swojego zdania na temat książki Beaty Andrzejczuk. Należy ona do tych, które mogę czytać kolejny raz i wciąż wyśmienicie się bawić. Mogę wielokrotnie uśmiechać się do siebie na widok tych samych żartów i zawsze mocno przeżywać całą historię. Bo to nie tylko książka o nastoletnim zauroczeniu, ale opowieść o prawdziwym, ogromnym uczuciu, mogącym przenosić góry i przetrwać naprawdę wiele (o czym można się przekonać w kolejnych tomach).

Przy okazji zapraszam Was do przeczytania krótkiego wywiadu, który miałam kiedyś przyjemność przeprowadzić z Panią Beatą Andrzejczuk, autorką książki - wywiad.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

"Boy 7"

"Boy 7" - Mirjam Mous

Źródło okładki: KLIK
Mówi się, że najlepszą pamiątką są wspomnienia i ja się z tym stwierdzeniem w zupełności zgadzam. Żadne bibeloty, pocztówki czy inne rzeczy zakupione podczas podróży nie niosą ze sobą tyle emocji, co zgromadzone przez nas wspomnienia. Jestem osobą, która bardzo lubi przypominać sobie sytuacje z przeszłości, więc nie wyobrażam sobie być osobą uboższą o niektóre chwile. Nie mam pojęcia jakbym się czuła nie wiedząc co robiłam kiedyś i jakich przygód doświadczyłam. Mam nadzieję, że nigdy nie będzie mi dane utracić swych wspomnień...

A teraz wyobraźcie sobie, że budzicie się na gorącej łące i nie znacie swojej tożsamości. Nie wiecie co robiliście dzień, tydzień, miesiąc i rok wcześniej. Nie pamiętacie swojego imienia, przyjaciół ani rodziny. Zupełnie jakbyście przed chwilą pojawili się na ziemskim globie, tylko że potraficie sami się poruszać i wykonać inne, codzienne czynności. Właśnie coś takiego przeżył główny bohater. W związku z zaistniałą sytuacją postanawia on odkryć o co w tym wszystkim chodzi. Czy zgromadzone wskazówki umożliwią mu znalezienie rozwiązania?

"Boy 7" wielokrotnie doczekał się zrecenzowania na znanych mi blogach, toteż kojarzyłam ten tytuł. Wiedziałam też, iż czytelnicy odbierają tę powieść raczej pozytywnie, więc kiedy natknęłam się na Boy'a w bibliotece, stwierdziłam, że chętnie poznam pióro Mirjam Mous. Okazało się, że Autorka pisze lekko i bardzo przystępnie. Dzięki temu jej dzieło czytało mi się przyjemnie i dość szybko. Trzeba też przyznać, iż powieść wciąga i cały czas trzyma w napięciu. Intrygowała mnie już sama koncepcja na fabułę, a wykonanie zaspokoiło mój apetyt. 

Już wiecie - sam pomysł, tempo akcji oraz język oceniam jak najbardziej na plus. Większym problemem jest dla mnie określenie, jakie mam zdanie na temat bohaterów. Główna postać, tytułowy Boy 7, został w miarę dobrze wykreowany, aczkolwiek ja nie związałam się z nim podczas czytania. Zresztą nie odnalazłam nici porozumienia z żadną osobą w tej książce, także powiedzenie, iż bohaterowie zapadli mi szczególnie w pamięć, mijałoby się z prawdą. Ale paradoksalnie w moim mniemaniu byli zarysowani poprawnie, lecz najzwyczajniej byli ubożsi o coś, co trafiłoby do mojego serca. 

Polecam tę książkę przede wszystkim młodzieży. Jestem pewna, że "Boy 7" przypadnie do gustu także chłopakom, ponieważ w książce nie ma wątku miłosnego, który zazwyczaj odstrasza silniejszą płeć. Jednakże nie oznacza to, że dziewczyny nie mają czego tu szukać. Jako żeńska przedstawicielka mogę przyznać, że podczas lektury bawiłam się bardzo dobrze, ponieważ Mirjam Mous umie zaciekawić i potrafi wymyślić coś niebanalnego. Najlepiej będzie, jeśli przekonacie się o tym sami!