piątek, 28 lutego 2014

"Rywalki"

"Rywalki" - Kiera Cass

Źródło okładki: KLIK
Pamiętacie jak będąc małymi dziewczynkami marzyłyście o tym by zostać księżniczką? Noszenie pięknych sukni, mieszkanie w dużym i klimatycznym pałacu, posiadanie za męża przystojnego następcy tronu - to wszystko wydawało się być spełnieniem najskrytszych marzeń. Ja również nie będę udawała, że taka perspektywa nigdy nie była dla mnie pociągająca - była. Świat niebotycznego bogactwa i piękna jest w pewien sposób interesujący. Jednak jako dzieci nie widzimy drugiej strony medalu. Tego, że bycie księżniczką czy księciem nie polega tylko na chadzaniu na wytworne kolacje i wystawne bale. To przede wszystkim walka o lepsze jutro dla kraju i bezustanne załatwianie przeróżnych formalności. Wraz z dojrzewaniem powoli wyrastamy z czytania typowych historii o księżniczkach. Zmieniają się zainteresowania i problemy. Wtedy z pomocą przychodzi Kiera Cess, która napisała "Rywalki" będące przedmiotem omawianym w dzisiejszej recenzji.

America żyje w państwie podzielonym na kasty. Dziewczyna i jej rodzina należy do Piątek. Niekiedy u nich w domu pojawiają się problemy z jedzeniem, na życie "ponad stan" zapewne nie mogą sobie pozwolić, gdyż ich zarobki są znacznie mniejsze od tych, które otrzymują Jedynki czy Dwójki. Ami potajemnie spotyka się z Aspenem, chłopakiem w którym zakochała się już dwa lata temu. Kiedy w pałacu mają odbyć się Eliminacje, podczas których książe Maxon wybierze swoją przyszłą żonę, mama Americi nalega, aby ta wysłała chociaż formularz zgłoszeniowy. Główna bohaterka broni się przed tym jak tylko może, ale w końcu za namową bliskich jej osób oddaje swe zgłoszenie. Dziewczyna nie śni nawet, że może zostać wybrana spośród tysięcy dziewczyn do finałowej liczby trzydziestu pięciu kandydatek, które zostają wysłane do posiadłości Maxona i jego rodziców. Jednak przewrotny los sprawia, że Ami wbrew swojej woli wyjeżdża do pałacu walczyć o serce księcia.

Pewnie część z Was ma już dosyć "Rywalek" na samą myśl. Narobiono wokół nich szumu już na jakiś czas przed wydaniem powieści w Polsce. Cudowna okładka i intrygujący opis przyciągnęły i mnie, przyznaję. Jednak nie byłam pewna czy zawartość będzie równie dobra, bo wiem, że często na tak popularnych książkach można się zawieść. Mimo to niedługo po premierze skusiłam się na kupno "Rywalek". I wiecie co? Nie żałuję ani trochę wydanych na nią pieniędzy. Pozycja napisana przez Kierę Cass bardzo przypadła mi do gustu!

Jeśli miałabym określić tę książkę jednym słowem, powiedziałabym "urocza". Pomimo wad, które spostrzegłam podczas lektury nie mogę oprzeć się tej historii. Ale minusy są, więc uczciwie będzie o nich wspomnieć. Po pierwsze widać według mnie już na początku, że Autorka wzorowała niektóre elementy na innych książkach. Na przykład jeden z bohaterów, Gavril, był według mnie odpowiednikiem Ceasara Flickermana z "Igrzysk śmierci". Po drugie mamy jak na dłoni widoczne podobieństwo wpływu władz na obywateli. W "Rywalkach" również możemy spotkać się z godziną policyjną i innymi ograniczeniami. Jednak nie są one aż tak rygorystyczne jak w co poniektórych książkach traktujących o przyszłości. 

Również główna bohaterka jest jak dla mnie trochę odwzorowaniem innych, buntujących się postaci z książek. Z tym, że America nie jest już aż takim "ziółkiem" jak znana nam Katniss z wcześniej już wspomnianych "Igrzysk...". W sumie jej temperament i charakter pasował do powieści, więc nie był rażący i nie przeszkadzał w odbiorze książki. Co więcej, Ami jest naprawdę sympatyczną postacią. Rude włosy, stanowczość, upór dodały jej uroku i sprawiły, że zapada w pamięć. Nie mogę nie wspomnieć o Maxonie, który był szalenie intrygujący i słodki, nawet jak na księcia. Wiem, wiem, uległam mu pomimo tego, że takich bohaterów w literaturze mamy sporo, ale takiego Maxona los mógłby postawić na mojej drodze i bardzo bym się ucieszyła, jakkolwiek żałośnie to brzmi.

Fabule można zarzucić zbytnią naiwność. Tylko że ja nie odebrałam tego jako minus. Tym bardziej, że koncepcja Eliminacji i walki o serce księcia jest ciekawa. Nawet jeśli widać pewne schematy, to paradoksalnie Kiera Cass w swojej powieści pokazała, że potrafi z nich wyjść i stworzyć coś świeżego. Z tej mieszanki w rezultacie powstała przyjemna i wciągająca książka. 

Co poradzić, uległam "Rywalkom" i naprawdę bardzo mi się one podobały. Są one książką idealną na odpoczynek, pozwala zapomnieć o własnych troskach i przenosi nas w wir ekscytujących, romantycznych przygód. Oczywiście czytelnicy rodzaju męskiego nie będą raczej zachwyceni, lecz płeć piękna odnajdzie tu coś dla siebie. Sięgnijcie po tę książkę i poczujcie się choć przez chwilę jak księżniczki. Przywołajcie w swej pamięci momenty, kiedy marzyłyście o koronie na głowie. W razie czego potraktujcie powieść z przymrużeniem oka. Wtedy zobaczycie jak bardzo jest urocza (to słowo mi bardzo do tej książki pasuje, jak już wspominałam) i będziecie jak ja wyczekiwać kolejnej części. Tym bardziej, że zakończenie pozostawia w niewiedzy i niemal zmusza do sięgnięcia po dalszą część przygód Ami. Pomimo wymienionych wad, gorąco polecam!

środa, 26 lutego 2014

W pogoni za nowoczesnością

Źródło obrazka: KLIK
Jeżeli ktoś trafił na mojego bloga, to zapewne zorientował się, że czytanie jest dla mnie ogromną ważną czynnością. Książki pochłaniam ze szczerą przyjemnością. Szelest przewracanych kartek, podziwianie okładki (lub jej krytykowanie) są według mnie wpisane w obcowanie z książkami. Łatwo się zorientować, że ostatnimi czasy tak być nie musi. Technologia coraz szybciej ewoluuje, człowiek pragnie się rozwijać i poznawać nowe przedmioty i czynności. Rozwijamy się, a wraz z ogólnym postępem zmienia się również sposób czytania. Mowa oczywiście o e-bookach i audiobookach. Krok do przodu czy profanacja literatury?

Od razu zaznaczę, że postanowiłam napisać ten post będąc w owym temacie kompletnym laikiem. Ani razu nie zapoznawałam się z wersją elektroniczną jakiejkolwiek pozycji, a audiobooka słuchałam kiedyś mając zaledwie kilka lat. Przez pewien czas można było na temat tych dwóch form przeczytać w sieci różnorodne opinie - jedni uznawali je za jak najbardziej pozytywne zjawisko, inni nie kryli ambiwalentnego stosunku. Gdzie w tym wszystkim byłam ja? Otóż moja skromna osoba z góry uznała takie formy czytania/słuchania za niezbyt dobre. Jako zagorzała książkoholiczka cenię sobie też samo obcowanie z książkami jako przedmiotami, nie tylko samymi tekstami. Wiadomo, e-booki oraz audiobooki pod tym względem kompletnie się nie sprawdzają. Jednak postanowiłam, że warto się nimi zainteresować i nie ma co tkwić zamkniętym na to, co oferuje nam obecny rynek.

Tak oto przez pewien czas kiełkowała w mej głowie myśl "może warto zastanowić się nad kupnem czytnika" (czytania całej książki na komputerze sobie nie wyobrażam, jak dla mnie to zbyt męczące).
Źródło obrazka: KLIK
Jednak została ona zduszona w zarodku. Szybko stwierdziłam, że nie mam ochoty płacić kilkaset złotych za ten przedmiot, skoro i tak nie mam pewności czy taka forma czytania mnie usatysfakcjonuje. Musicie przyznać, po części mam rację. Ale z drugiej stronie bez spróbowania nie dowiem się jak jest naprawdę...
Za to audiobook jakby tak pomyśleć jest jak dla mnie bardziej realną opcją. Jednego mogę kupić, sprawdzić. Może spodoba mi się słuchanie książek przed snem lub podczas wykonywania innych czynności niewymagających ode mnie dużego skupienia? Na tę chwilę myślę, że prawie bez przerwy będę uciekała myślami i już po kilku minutach nie będę wiedziała czego dotyczy akcja. Tylko kurczę, kiedyś spróbować trzeba!

Co próbuję osiągnąć pisząc ten post? Chciałabym poznać Wasze zdanie na temat e-booków i audiobooków. Ja powoli stwierdzam, że są one przydatne, jednak nigdy w pełni nie dadzą czytelnikowi tego, co daje dosłowne obcowanie z powieściami. Lecz wciąż mówię to jako osoba, która kompletnie się na tym nie zna i nie ma "doświadczenia". Pozostawiam Wam pytanie - warto czytać na czytnikach lub słuchać powieści czytanych przez innych?

wtorek, 25 lutego 2014

"Mrówki w płonącym ognisku"

"Mrówki w płonącym ognisku" - Teresa Oleś-Owczarkowa

Źródło okładki: KLIK
Wspomnienia, zapiski od których bije wręcz klimat sytuacji przeżytych przez autora - lubię to. Miło jest czytać tego typu książki, ponieważ łatwo znaleźć nić porozumienia z głównym bohaterem/pisarzem, gdyż zazwyczaj lektura jest w pewien sposób odbiciem jego osobowości. Po "Mrówki w płonącym ognisku" sięgałam z nadzieją na przyjemną, nostalgiczną pozycję. Okazało się, że moje wyobrażenia były dość dalekie od rzeczywistości...

Książka Teresy Oleś-Owczarkowej opisuje życie w powojennej wsi. Ukazuje codzienne sytuacje w miejscowości, relacje między mieszkańcami, cienie ich żywota i blaski. Przy okazji Autorka przytacza śpiewane wtedy pieśni, czy mówione wierszyki.

Spodziewałam się, że "Mrówki w płonącym ognisku" będą oddawały ducha tamtych lat, ale cały czas miałam na myśli spójną i zrozumiałą dla mnie powieść. A, przyznaję bez bicia, że gdybym teraz miała napisać sprawdzian ze znajomości tej książki, to najprawdopodobniej moja ocena nie byłaby zadowalająca... Gubiłam się i plątałam w fabule do tego stopnia, że w pewnym momencie nie rozumiałam kto jest kim i o czym teraz Pani Teresa Oleś-Owczarkowa pisze. Wpływ miał na to zapewne fakt, że lekturę tej książki rozciągnęłam w czasie i nawet dobrze nie pamiętam kiedy ją rozpoczęłam. To nie było tak, że ja nie chciałam "Mrówek..." przeczytać, źle się nastawiłam i tyle. Tylko ja się podczas czytania tak szalenie nudziłam, że potem, na samą myśl, kiedy planowałam kontynuować poznawanie tej powieści, czułam niechęć. Pragnęłam jak najszybciej ją skończyć i mieć to z głowy.

Ja już naprawdę nie wiem z jakiego powodu "Mrówki w płonącym ognisku" mnie tak odpychały. To ze mną jest coś nie tak, czy ta powieść jest naprawdę tak nudna? Nie wiem. Tak samo jestem ciekawa czy tylko ja miałam problem, żeby w tej książce się połapać. Jak dla mnie Autorka pisała o czymś, a za chwilę przechodziła po prostu do czegoś innego. Gdzie spójność, ktoś mi wytłumaczy?

Styl pisania też nie należy do najprzyjemniejszych. Jednak tego nie chcę się tak bardzo czepiać, ponieważ jestem w stanie zrozumieć, iż taki przestarzały język został zastosowany po to, by realia tamtych czasów były wyczuwalne. Co nie znaczy, że mi odpowiadał - tego nie powiem. Po prostu się z tym godzę, czasami trzeba.

No cóż, nie muszę już mówić, że mi się nie podobało. Ale jeszcze raz o tym wspomnę - rzadko zdarza się, abym aż tak była niezadowolona z przeczytania jakiejś książki. Może jestem za młoda, żeby "Mrówki w płonącym ognisku" docenić. Jakkolwiek by było, zwyczajnie mi się nie podobało. Wynudziłam się i kompletnie nie czerpałam radości z czytania. Sięgacie na własną odpowiedzialność. Ja, niestety, tym razem Wam nie polecam...

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu M.

poniedziałek, 24 lutego 2014

"Wielki Gatsby"

Duża impreza, wszechobecny przepych. Każda kobieta ubrana w piękną, zapewne drogą suknię. Mężczyźni w wystawnych garniturach. Rozmowy, śmiechy, taniec, żarty. Mało kogo się tam zna, ale kto by się tym przejmował. Alkohol leje się strumieniami. Dla niektórych genialna zabawa, dla innych odrobinę nudny wieczór. Część z nas marzy o takich przyjęciach, zaś druga grupa nie przepada za rozrywką w tym stylu. Dziś nie patrzcie na to do której kategorii się zaliczacie. Zapraszam Was na ucztę. Nie byle jaką. To przyjęcie u Gatsby'ego. Bramę otwarto, stoły syto zastawiono. Zabawa się rozpoczyna.

W pierwszej kolejności poznałam książkę. I całe szczęście. Specjalnie opóźniałam obejrzenie filmu w reżyserii Baza Luhrmanna. Książka w wydaniu znaku była w moim posiadaniu już od dłuższego czasu, nowy przekład. W końcu rozpoczęłam czytanie.
Źródło okładki: KLIK

Szybko doszłam do wniosku, że nie jest to powieść, którą czyta się w zastraszającym tempie. Język był dla mnie trochę "niewygodny", po prostu niedzisiejszy. Jednak nie uznaję tego za minus, mam na uwadze, że "Wielki Gatsby" to pozycja napisana kilkadziesiąt lat temu. Brnęłam dalej przez powieść, delektując się poznawaniem Nowego Jorku lat 20. XX wieku, przedstawionego przez F.Scotta Fitzgeralda. Był w tym urok, jakaś magia. To faktycznie obcowanie z Literaturą przez duże L. Zazwyczaj czytuję książki innego typu, więc czułam różnicę.

Fitzgerald napisał książkę dobrą. Teraz bardzo już osławioną. I coś w niej jest. Żądza pieniędzy, klimat, Nowy Jork, "coś" trudne do sprecyzowania i miłość.

"...Pewnej jesiennej nocy, pięć lat temu, szli ulicą wśród opadających liści, aż doszli do miejsca, w którym nie było drzew, a chodnik bielał w księżycowym blasku. Stanęli tam i zwrócili się ku sobie. A noc była chłodna i pełna owej tajemnej ekscytacji, która zjawia się dwukrotnie każdego roku, w porze równonocy. Ciche światła domów nuciły w ciemności, a gwiazdy kręciły się i rzucały po niebie." ("Wielki Gatsby", str. 135.)

W końcu dotarłam do napisu "KONIEC". Pojawiło się lekkie zdziwienie. Może nie rozczarowanie, ale poczucie, że spodziewałam się zakończenia, które sprawi, że nie będę mogła się pozbierać. A tu niby smutno, ale jakoś dziwnie spokojnie.

Musiałam obejrzeć film. Nie za kilka dni, zaraz. Byłam ciekawa co też Luhrmann stworzył. I, niestety, mniej
Źródło obrazka: KLIK
więcej pierwsze pół godziny filmu mnie nie porwało. Czułam się trochę zawiedziona. Liczyłam, że ta historia mnie w sobie rozkocha, zaczaruje, a było inaczej i wykwintnie, ale cały czas to nie było TO. Aż nastąpił przełom. Akcja wreszcie zaczęła się formować i ciekawić. A ja coraz bardziej wciągałam się w tę historię i zabawę jaką zaserwowali twórcy produkcji. Kiedy wyświetliły się napisy końcowe stwierdziłam, że mi się podobało. Tak, bardzo mi się podobało. Muzyka, stroje, aktorzy, sposób przedstawienia historii. Doceniłam "Wielkiego Gatsby'ego" bardziej niż po samym przeczytaniu książki.

Pozostaje pytanie: co jest bliższe mojemu sercu - pierwowzór czy film? Wypadałoby powiedzieć, że książka, w końcu od niej wszystko się zaczęło. Gdyby nie fakt, że Fitzgerald stworzył tę historię, to i Luhrmann nie wyreżyserowałby jej ekranizacji. Ale czuję, że stwierdzenie, iż bardziej podobał mi się pierwowzór trochę mijałoby się z prawdą. Po samym przeczytaniu nie byłam w sumie zachwycona, już bardziej po obejrzeniu filmu. Niech książka i film będą dla mnie na równi. Chociażby na razie, kiedyś może będę potrafiła się określić.

czwartek, 20 lutego 2014

Gdzie i kiedy czytam?

Źródło obrazka: KLIK
Jestem w górach i naszła mnie ochota na napisanie jakiegoś luźniejszego wpisu. Pomyślałam, że nie było u mnie postu na temat tego gdzie i kiedy lubię czytać. No właśnie, więc gdzie najchętniej zagłębiam się w lekturze? Otóż nie powiem nic odkrywczego - najlepiej pochłania mi się książki w zaciszu własnego pokoju. Siedzę sobie wtedy zazwyczaj na łóżku, jest mi wygodnie, co powoduje, że czytanie sprawia mi jeszcze większą frajdę. Zdarza mi się również czytać siedząc przy biurku, ale to zdecydowanie gorszy pomysł. Tym bardziej nie umiem czytać pośród zgiełku. Wiem, że czasami w szkole udałoby mi się przeczytać chociażby kilka stron na luźniejszej lekcji lub znaleźć parę chwil na dłuższych przerwach, ale hałas zwyczajnie mi przeszkadza. W zasadzie nie wiem z czego to wynika. Czasami mam tak, że irytuje mnie nawet cicha rozmowa tocząca się gdzieś obok, a innym razem nie zwracam na to nawet najmniejszej uwagi i jestem w stanie skupić się na powieści. Być może wynika to też z gatunku lektury, jaką aktualnie poznaję. Zazwyczaj lekkie, "odmóżdżające" pozycje nie wymagają od czytelnika specjalnego skupienia, zaś te poważniejsze - owszem. Troszeczkę ubolewam też nad tym, iż bardzo rzadko czytam na świeżym powietrzu, kiedy zrobi się cieplej będę musiała to zmienić :)

Co z ulubioną porą poświęconą na lekturę? Jak pewnie większość osób znajduję na to najwięcej czasu
Źródło obrazka: KLIK
dopiero wieczorem. Wiadomo, w ciągu dnia zajmuję się obowiązkami i np. rano nie mam czasu na czytanie (na szczęście teraz, w ferie, nie muszę się tym martwić :D). Szkoda, bo uważam, że poranki to takie przyjemne godziny, kiedy dobrze się czyta. Jednak nie mogę zaprzeczyć - wieczory nadają klimat i dzięki temu czas spędzony z książką ma cudowną atmosferę.

A Wy gdzie i kiedy najbardziej lubicie czytać? Ja po chwili zastanowienia stwierdzam, że dla książek można się poświęcić i czytać nawet w niedogodnych warunkach :)

sobota, 15 lutego 2014

"Zagrożeni"

"Zagrożeni" - C.J.Daugherty

Źródło okładki: KLIK
5 lutego 2014. Normalny dzień. Szkoła, nauka i tak dalej... Oprócz szczegółu - tego dnia premierę miała trzecia część sagi "Wybrani". Nie planowałam od razu tego dnia jej kupować, naprawdę. Ale to było silniejsze ode mnie. Poszłam do księgarni mając nadzieję, że ujrzę "Zagrożonych" na jednej z półek. Okazało się, że ujrzałam ich jeszcze przed wejściem do środka, gdyż najnowszą powieść C.J.Daugherty można było podziwiać na wystawie. Zadowolona sięgnęłam po jeden z egzemplarzy. Wróciłam do domu i zamiast grzecznie zasiąść do nauki chwyciłam zdobycz i zatopiłam się w lekturze. Jak dobrze było wrócić do literackich przyjaciół...

Allie ma dosyć i nie może pogodzić się ze śmiercią Jo. Pragnie ukarać tego, kto przyczynił się do tego zajścia. Niestety wydaje jej się, że nikt oprócz niej nie próbuje złapać szpiega. Dziewczyna postanawia zacząć działać na własną rękę. W akcji wspierają ją przyjaciele. Co z tego wyniknie? Czy uda im się wpaść na jakiś trop i przechytrzyć szpiega?

Ostatnio nudno na blogu, co chwilę coś wychwalam. Ale co poradzić, czytam takie dobre książki, że pozostaje mi jedynie pisać o nich w superlatywach. Tak będzie i tym razem, dziś nie uda Wam się przeczytać ciętej recenzji, która wytknie powieści wszystkie wady. I wcale nie jest to spowodowane faktem, że z powodu rozpoczęcia ferii mam ochotę śmiać się bez powodu. "Zagrożeni" to po prostu świetna powieść.

Jak ja uwielbiam sposób w jaki ta książka jest napisana! Dzięki temu czyta się ją bardzo szybko i czerpie się z tego ogromną przyjemność. Nie ma nic wymuszonego, sztucznego. Zapoznawanie się z "Zagrożonymi" było jak jedzenie pysznej szarlotki. Miałam ochotę poznawać kolejne rozdziały łapczywie, ale jednocześnie było mi szkoda. A kiedy skończyłam "jeść" musiałam stanąć przed smutnym faktem, o którym prawdę mówiąc wiedziałam już wcześniej. Nie było opcji sięgnięcia po kolejną porcję, bo zwyczajnie C.J.Daugherty jej jeszcze "nie upiekła". No więc pozostaje mi sięgać po inne ciasta, licząc na to, że moje kubki smakowe nie pozostaną obojętnie również na inne przysmaki.

Co do tempa akcji to również nie mam się do czego przyczepić. Wydarzenia rozgrywały się w sposób kompletnie mnie nie nudzący. W dodatku trzecia część dostarcza trochę więcej nowych informacji na temat działania Cimmerii i innej organizacji. Wcześniej ciężko było dowiedzieć się o co tak naprawdę toczy się gra, był jedynie pewien zarys. Teraz można więcej zrozumieć i dokładniej przyjrzeć się zachowaniom bohaterów. Zresztą o postaciach można dużo powiedzieć. Allie przeszła w tej części małą metamorfozę i znowu stała się osobą trochę zbuntowaną i nieco podobną do Aliie z samego początku "Wybranych". Coraz rzadziej można było zaobserwować u niej wahania w stylu "Carter czy Sylvain?". Oczywiście tak całkiem jej wątpliwości się nie wyzbyliśmy i cały czas gdzieś tam pałęta się coś na kształt miłosnego trójkącika. Lecz jest on kompletnie nierażący i w sumie nawet przyjemny w odbiorze. Mogę nawet powiedzieć, że bez niego to nie miałoby już takiego uroku. Dla mnie Cimmeria oprócz konfilktów, walki i nieporozumień jest też nowymi przyjaźniami i nastoletnimi miłościami. Jednak idąc dalej tropem bohaterów... Należy zwrócić uwagę na Rachel, która dojrzewa w tym tomie do odważniejszych zachowań. Nie można również zapomnieć o sympatycznych Nicole i Zoe. No i pozostaje nam dwójka przystojniaków - Sylvain z uroczym francuskim akcentem i Carter, który przerzucił się tym razem na rolę gotowego zawsze do pomocy przyjaciela.

Co tu dużo mówić. Uległam klimatowi Akademii, Nocnej Szkoły, szpiegowania podejrzanych o nielojalność osób. C.J.Daugherty kolejny raz udowodniła, że jest świadomą, zdolną pisarką. W sumie tego się spodziewałam i nawet nie bałam się, że tym razem jej powieść mi się nie spodoba. Z "Zagrożonymi" spędziłam przyjemne godziny, a czas przeznaczony na lekturę był czystą przyjemnością. Nic szczególnie ambitnego, ale na pewno wciągającego i uzależniającego - tak to podsumuję. Nie macie co zwlekać, czytajcie!

czwartek, 13 lutego 2014

"Życie Pi"

"Życie Pi" - Yann Martel

Źródło okłądki: KLIK
Kiedy o tej książce usłyszałam (czyli mniej więcej w momencie, gdy ekranizacja trafiła do kin, której na marginesie mówiąc jeszcze nie oglądałam), odłożyłam ją na mentalną półkę "do przeczytania na nieokreślone kiedyś". Znając życie powieść dalej tkwiłaby jedynie w dalekich planach, gdyby nie fakt, że "Życie Pi" to moja szkolna lektura. Jedna z tych nieobowiązkowych, spośród których nauczyciel może wybierać. W zasadzie nawet się ucieszyłam, bo wiedziałam, że to zmobilizuje mnie nareszcie do poznania tej historii. Jednak jak mój zapał się pojawił, tak też znikł. Czeka na mnie bezustannie tyle pozycji do przeczytania, że "Życie Pi" odkładałam jak tylko mogłam. Tak oto stanęłam przed smutną prawdą. Będąc na jakiejś dwudziestej siódmej stronie stwierdziłam, że został mi tylko jeden weekend na przeczytanie książki. Nic wielkiego do wykonania dla miłośnika książek, powiecie. A ja po części się z Wami zgodzę, ale dodam też, że oprócz przeczytania książki nauczyciele zadbali o to, abym w weekend miała też wiele innych rzeczy do nauki. "Kurde, jak ja się wyrobię.", mniej więcej taka myśl cały czas natrętnie pałętała się po mojej głowie. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wystarczyło zagłębić się w lekturę, a czytanie "Życia Pi" stało się dla mnie w dużej mierze przyjemnością, a nie tylko szkolnym obowiązkiem.

"W życiu ważne jest to, żeby wszystko było właściwie zwieńczone. Inaczej człowiek zostaje ze słowami, które powinien był wypowiedzieć, ale nie wypowiedział, i z sercem przepełnionym żalem. To spartaczone pożegnanie boli mnie do dziś." ("Życie Pi", str. 343.)

Piscine Molitor Patel, wyznawca hinduizmu, chrześcijaństwa i islamu jest synem właścicieli zoo. Lubi zwierzęta i poszerzanie o nich swej wiedzy sprawia mu radość. Pewnego dnia okazuje się, że rodzina planuje przeprowadzkę do Kanady. Podczas rejsu przez Ocean Spokojny zdarza się niefortunny wypadek. Takim oto sposobem Pi spędzi 227 dni pływając po oceanie z tygrysem bengalskim. To będzie prawdziwa lekcja życia.

W zasadzie bardzo dużo można o tej książce powiedzieć. Zawiera ona w sobie tyle mądrości, tak głęboki przekaz, że aż nie potrafię zebrać tego w całość. Jedno jest pewne - warto ją przeczytać. Postarajmy się uporządkować, a że książka została podzielona na trzy części, to najlepiej będzie zacząć od początku.

Po przeczytaniu wstępu od autora natykamy się na napis: Część Pierwsza, Toronto i Puttuczczeri. Tam czeka na nas opis życia Pi przed wielką wyprawą. W dużej mierze Yann Martel skupił się na jego religijności. I o dziwo, nie było to napisane w nudny sposób. Muszę przyznać, że były to według mnie bardzo ciekawe fragmenty - niewymuszone i ukazujące religię w inny sposób, niż ten, z którym jest zazwyczaj kojarzona.

"Będę w tej sprawie szczery: to nie z ateistami miałem problem, ale z agnostykami. Wątpliwości są konstruktywne tylko przez jakiś czas. Wszyscy musimy przejść przez ogród Getsemani. Skoro Chrystus miał chwile zwątpienia, musimy je mieć wszyscy. Jeśli Chrystus spędził noc na modlitwie, cierpiąc katusze niepewności, jeśli wisząc na krzyżu, wyrzucił z siebie "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?", to z pewnością i my mamy prawo wątpić. Musimy to jednak przezwyciężać. Wybierać zwątpienie jako filozofię życia to tak, jak wybierać bezruch jako sposób przemieszczania się w przestrzeni." ("Życie Pi", str. 51.)

Jednak w końcu musimy wypłynąć z bezpiecznych granic Puttuczczeri i tym sposobem autor przechodzi do drugiej części, będącej meritum powieści. Podczas zmagań Pi na ocenie możemy jeszcze bliżej go poznać i zobaczyć jak radzi sobie w niecodziennych sytuacjach. Yann Martel doskonale radzi sobie w pisaniu, przez co język lektury jest przyjemny w odbiorze. Chociaż muszę przyznać, że z jakiegoś powodu "Życia Pi" nie czytało mi się nadzwyczaj szybko. Być może sprawia to bogactwo metafor, które niekiedy wymagają kilku chwil zastanowienia. No i momentami można się troszeczkę ponudzić, odrobinę. Wiadomo, nie każdego ciekawią szczegóły w stylu "jak przetrwać żyjąc na wodzie". Mimo wszystko ja nie byłam specjalnie znużona czytaniem o tym, a z reguły nie jestem fanką takich opisów, więc źle nie jest.

I nadchodzi część trzecia, ostatnia. Przynosząca spokój, a jednocześnie zdziwienie dla czytelnika. Ogromne zaskoczenie. Według mnie w zasadzie dopiero pod koniec książka może zostać zrozumiała, w ten inny, alternatywny sposób. Okazuje się, że nie wszystko jest takie, jak się z początku wydawało...

Warto przeczytać, zastanowić się i "przetrawić". "Życie Pi" jest książką, o której długo można myśleć i która pozwala dojść do bardzo ciekawych wniosków. Jeśli chodzi o lektury gimnazjalne, to jest jak dla mnie jedną z lepszych. Jakoś odnalazłam się w tym klimacie, dlatego mi się podobało. Wy też powinniście spróbować. A mi pozostaje obejrzeć jeszcze film, którego jestem bardzo ciekawa.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Mieszanka

Źródło obrazka: KLIK
Najpierw słowa wyjaśnienia. Ostatnio moja aktywność na blogu zmalała co w ogóle mnie nie cieszy. Wynika to z ilości obowiązków i po prostu braku czasu. Wiem, wiem - marne tłumaczenie, każdy ma przecież dużo rzeczy do zrobienia a jakoś daje radę. Ja również postaram się wziąć w garść i znaleźć więcej czasu dla Wyspy. Z jakim skutkiem to się okaże. Ale wiecie, tkwię w nauce po same uszy, a wieść o zbliżającym się egzaminie gimnazjalnym niedługo będzie wyskakiwała z lodówki. Także tego... Jednak zmieńmy nastrój, mimo wszystko nie można pogrążać się tylko i wyłącznie w szkolnych podręcznikach. Tym bardziej, że za tydzień będę miała już ferie, a moja radość będzie sięgała apogeum :D Dziś pragnę odpowiedzieć na pytania do Liebset Blog Award, zadane przez Artemis Crawfield, za co serdecznie jej dziękuję.

1. Gdzie wyobrażasz sobie siebie za 10 lat?
Ja za 10 lat... Trudno wybiec mi aż na tyle w przyszłość, bo myślę, że trudno przewidzieć co się będzie robiło za rok, więc gdzie tu mowa o 10 latach. Ale jeśli mam w jakikolwiek sposób się określić to mogę powiedzieć jaki rozwój wypadków by mnie zadowalał. Przede wszystkim najpierw muszę skończyć ładnie gimnazjum, potem liceum, a po tym wszystkim studia (aktualnie obstawiam polonistykę). Jak byłabym już wystarczająco wyedukowana, to miałabym swoją własną gazetę lub pisała po prostu do jakiegoś czasopisma. Oczywiście dalej namiętnie czytałabym książki, a przy okazji będę miała cudownego chłopaka (czy już męża xd) i wspaniałe grono bliskich mi osób. Jednak to wszystko to jedynie jakieś lekko nakreślone plany, znając życie wiele rzeczy potoczy się inaczej. Ale gdziekolwiek bym za 10 lat była, to mam po prostu nadzieję, że będę szczęśliwa :D Tyle, a raczej aż tyle.
2. Co sądzisz o ekranizacjach książek?
Lubię, zdecydowanie uważam, że dobrze, że coś takiego istnieje. Ale wiadomo - wszystko zależy od tego jak dany film wyjdzie itd. 
3. Jakiej muzyki słuchasz najczęściej?
To taka mieszanka. Mam tak, że nagle mi się coś spodoba i potrafię słuchać tego baaardzo często. Ogólnie bardzo lubię muzykę Birdy, Dawida Podsiadło, Xxanaxx, The xx i wiele innych :)
4. Dlaczego założyłaś bloga?
Zaczęłam przeglądać blogi o takiej tematyce, książki zajmują dużą część mojego życia i w końcu stwierdziłam, że też spróbuję własnych sił.
5. Jak postrzegasz blogowanie? Jako pracę, rozrywkę, a może jeszcze coś innego.
Rozrywkę, na pewno nie pracę. A oprócz tego daje mi to sprawdzać siebie na jakimś polu. Lubię trafiać do ludzi, cieszy mnie strasznie każdy czytelnik. To mi po prostu daje radość i satysfakcję :)
6. Pierwsza książka przeczytana w 2014 to...?
Jeszcze nie zaczęłam sporządzać listy z książkami przeczytanymi w 2014 roku, masakra, potem będę główkowała co tam zdążyłam już przeczytać xd Ale pierwsza... hmmm. Można powiedzieć, że "Herbata z jaśminem", bo zaczęłam ją czytać pod koniec 2013. i skończyłam właśnie na początku roku.
7. Które stwierdzenie jest prawdziwe: żyję by czytać czy czytam by żyć?
Jak dla mnie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, następne pytanie poproszę :D
8. Jakiego autora bądź autorkę zaprosiłabyś na kawę/herbatę/kakałko/sok?
Małgorzatę Musierowicz i Annę Ficner-Ogonowską. Wydają się być strasznie miłymi osobami. O Pani Małgosi twierdzę tak znając trochę jej książek, a o Annie Ficner-Ogonowskiej w dużej mierze ze względu na jej twórczość, a po drugie miałam okazję być na jej spotkaniu autorskim i według mnie jest szalenie miła! :)
9. Jak długo po przeczytaniu książki piszesz recenzję? Od razu czy czekasz kilka dni/tygodni na napisanie opinii?
Tak całkiem od razu to raczej nie piszę. Ale ogólnie najlepiej mi się pisze, gdy mija tak maksymalnie kilka dni. Wtedy moje wrażenia są najświeższe i dobrze czuję się pisząc o danej pozycji. 
10. Czy sądzisz, że przyjaźń między dwoma blogerami jest możliwa?
Bloger też człowiek, a skoro między ludźmi jest to oczywiście, że tak :D Ale pytanie było pewnie ukierunkowane na znajomości internetowe, a więc myślę, że jeśli to opiera się tylko i wyłącznie na rozmowach przez internet to raczej nie. Dopiero znając osobę "na żywo" potrafimy najlepiej określić czy chcemy się z tym kimś przyjaźnić. Jednak taka przyjaźń może mieć swoje źródło w rozmowach przez komunikator, jak najbardziej.
11. Z jakiej piosenki pochodzi ten tekst?
Fragmenty wymagane przez Artemis znajdziecie pod tym linkiem. Ja nie wiem skąd one pochodzą, a nie chcę teraz sprawdzać jak odpowiedzieli inni blogerzy, więc daję sobie spokój z tym pytaniem, wybaczcie :D

Jedenaście pytań minęło, się rozpisałam... Pozwólcie, że nikogo nie nominuję. Ta zabawa krąży po blogosferze od takiego czasu, iż to chyba nie ma sensu, bo większość osób nie ma już ochoty brać w niej udziału. 
Miłego tygodnia, w czwartek prawdopodobnie recenzja "Życia Pi"!
Owocowa

F

wtorek, 4 lutego 2014

"Kwiat kalafiora"

 "Kwiat kalafiora" - Małgorzata Musierowicz

Źródło okładki: KLIK
Żyjemy, narzekamy, gonimy. Czujemy, że czas przecieka nam przez palce, a my jesteśmy jakby obok tego wszystkiego. Nie potrafimy się odnaleźć. Ale jest na to złoty środek. Złoty środek o wdzięcznej nazwie Jeżycjada, czyli wszystkim chyba znana już seria (chociażby ze słuchu). Ja powieści Małgorzaty Musierowicz uwielbiam i niezmiennie jestem pod ogromnym wrażeniem jej talentu. Jednak książek jej autorstwa nie przeczytałam bardzo dużo. Zaczyna się to zmieniać, bowiem pod choinką znalazłam całą piękną serię składającą się jak na razie z dwudziestu tomów (licząc zerowy). Tak oto niedawno sięgnęłam po "Kwiat kalafiora". I znów miałam okazję poczuć co to znaczy czytać prawdziwą książkę. Poczułam co to znaczy książkę przeżywać.

Borejkowie to duża, radosna rodzina żyjąca w dość małym mieszkaniu. Składa się na nią: Ignacy Borejko (tata), Mila (mama) oraz córki - Gabrysia, Ida, Natalia, Patrycja (w kolejności od najstarszej do najmłodszej). W sylwestrowy wieczór mama trafia do szpitala, co oznacza miesięczny rozgardiasz w domu związany z jej nieobecnością. W największej mierze obowiązki spadają na Gabrysię, która widzi jak ciężko sobie z tym wszystkim poradzić.

Miałam niemałe trudności ze streszczeniem fabuły. W ogóle mam pewien kłopot z napisaniem tego tekstu. Ale czuję, że chcę. "Kwiat kalafiora" jest tak ciepły, przytulny, miękki, kochany, cudowny (taaaak, ja nadal mówię o książce!), iż chciałoby się go wręczyć każdej nastoletniej (i nie tylko) duszy do przeczytania. Zawiera w sobie to, co najbardziej sobie w książkach cenię. A najbardziej zależy mi na niepowtarzalnym klimacie. Kto miał jakikolwiek styczność z Jeżycjadą najprawdopodobniej zgodzi się ze mną, że tej serii nie można zarzucić braku uroku.

W zasadzie ciężko jednoznacznie określić w czym tkwi fenomen twórczości Małgorzaty Musierowicz. Na pewno w dużej mierze czarują bohaterowie. Postacie są żywe, wręcz namacalne. Gdyby rodzina Borejków istniała w realnym życiu, to jak najszybciej zapragnęłabym ich poznać. Zwierzyłabym się Gabrysi, ponarzekała z Idą, zaśmiewała razem z Natalią i Patrycją, kochanej Mili pomogłabym zrobić herbatę,a w między czasie porozmawiała z Panem Ignacym o książkach. I zapewne od razu poczułabym się jak "u siebie", bo to właśnie jedni z tych ludzi, którzy wszystkich witają z otwartymi ramionami. Borejkowie to rodzina składająca się z takich osobowości, jakie uwielbiamy i cenimy, po prostu.

Cieszę się na samą myśl o kolejnych spotkaniach z Jeźycjadą, tym bardziej, że wszystkie znalazły się jakiś czas temu w moim posiadaniu. I będę sobie po kolei poszczególne części poznawać. Co więcej, nawet się nie boję, iż któraś mnie rozczaruje. Wierzę mocno w to, że Małgorzata Musierowicz nic słabego nie napisała i że wszystkie jej powieści są przesycone tą charakterystyczną dla nich magią. Tak więc cieszę się, będę je czytać, będę czerpała z tego ogromną radość, optymizm i siły do życia. Wam też polecam. To lepsze niż jakikolwiek antydepresant!